Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego, że wierzy w nie więcej osób.

niedziela, 8 stycznia 2012

Brzydkie slowo na F

Amerykanie mają swoje F-word, na którego dźwięk biegną zatykać dzieciom uszy. Polacy też mają takie słowo, pardon moi, ale muszę je napisać bez cenzury: feminizm. Lub w jeszcze brzydszej wersji: feministka.

Feministka to odrażające słowo po części dlatego, że feministki są brzydkie jak trolle. Każdy anty-feminista potrafi wskazać palcem jedną lub dwie feministki, które spełniają regułę. Na stwierdzenie "dobrze ale zobacz taką Agnieszkę Graff" lub "ale ja też jestem feministką, a wygrałam konkurs na Miss Studentki", wrogowie godnego pogardy zjawiska, jakim jest feminizm, szybko znajdują odpowiedzi, np. odwołując się do starego ludowego kłamstwa, że wyjątek potwierdza regułę.

FEMINISTKA CZYLI BABA JAGA CO POŻERA DZIECI

Jaka jest reguła? Feministka to kobieta, która po prostu nie potrafi związać się z mężczyzną. Po pierwsze dlatego, że któryś ją głęboko skrzywdził, więc wierzy, że wszyscy są chamami. Po drugie dlatego, że żaden jej nie chce, i dlatego, że jest nienormalną suką, i dlatego, że jest brzydka jak noc bezksiężycowa, nie maluje się, nie goli nóg, i co gorsza c*pki. Musi mieć włosy na jeża, okulary z grubymi oprawkami i męską koszulę, a najlepiej, jeśli jest cała w tatuażach i kolczykach. Ponieważ nie chce jej żaden facet, zostaje lesbijką, a że i tak "brakuje jej bolca", to chodzi niezaspokojona i sfrustrowana. Tak wygląda każda feministka. 99% pozostałych kobiet, które określa się tym mianem lub zupełnie nieświadomie ma poglądy identyczne z feministycznymi, feministkami najwyraźniej nie jest.

Pod względem ideologicznym, feminizm jest też potwornie odrażający dla zwykłego polskiego obywatela. Feministki to kobiety pozbawione jakichkolwiek skrupułów moralnych (patrz obrazek po prawej), z powodów już omówionych, a świat o jaki walczą, to miejsce, w którym kobiety decydujące się na rodzinę są wysyłane do psychologa, a mężczyźni hodowani na dawców spermy w specjalnych laboratoriach.

Powyższe kwestie sprawiają, że dzisiaj wstyd być feministką (tutaj cieszą się zwolennicy teorii, że kobiety wywalczyły już wszystko co było warto kilkadziesiąt lat temu i dzisiejszy feminizm to sranie w banie). Feminizm, poza szczególnymi środowiskami, JEST przekleństwem. Przykłady?
  • Wypowiedzi kobiet: "Nie jestem jakąś feministką, ale uważam, że taki sposób myślenia (wypowiedź/żart etc.) obraża kobiety" - przykro mi mała, właśnie stanęłaś w obronie kobiet, co jest dosłowną definicją feminizmu, więc jesteś feministką, świadomie lub nie.
  • Wypowiedzi kobiet i mężczyzn: "Czyżbym wyczuwał feminizm?", "Jesteś jakąś tępą feministką czy co?", "Albo prowokacja, albo jakaś chora feministka" etc. Gdyby w tych wypowiedziach zastąpić słowo "feministka" słowem "ku*wa", a "feminizm" np. "upośledzeniem umysłowym", sens i wydźwięk pozostałby ten sam.
PRAWDZIWE ZNACZENIE

Wiele słów nie ma dzisiaj neutralnego wydźwięku. Np. taki konserwatyzm. Już widzisz podstarzałego mężczyznę z wąsami, sztywnego jakby połknął kij, prawda? Albo demonstracja. To nie jest po prostu grupa ludzi, którzy postanowili poruszyć głośno jakiś problem. To krzykacze, często skrzywieni psychicznie, którzy przyszli zniszczyć miasto. Nasze miasto.

Przykładów jest wiele, ale łączy je jedno: w większości sytuacji nie można ich używać licząc na to, że będą miały oryginalne znaczenie i neutralny wydźwięk. Podobnie jest z "feminizmem" i "równouprawnieniem". W oryginale to po prostu walka o uczynienie sytuacji kobiet akceptowalną oraz walka o równość płci. W znaczeniu popularnym: walka o to, żeby kobietom było lepiej niż mężczyznom.

To nie feminizm powinien się zmienić. Dzisiejsze feministki walczą o to, o co walczyć powinny, tylko nie mają odwagi określać się tym mianem. Osoby, które walczą o dominację kobiet, a nazywają się feministkami, powinny być traktowane przez społeczeństwo jak wielebny ks. Natanek czy równie wielebny ks. Rydzyk - interesujące zjawisko, ale nie jest żadnym reprezentantem grupy społecznej, w której imieniu niby występuje. Kobiety, które nie żywią głębokiego szacunku wobec mężczyzn, moim zdaniem nie powinny nazywać się tym mianem i zaśmiecać nam opinii. Gdybyśmy były Kościołem, już dostałyby ekskomunikę.

Więc kim są tak naprawdę osoby, które powinny identyfikować się z feminizmem? To kobiety oraz mężczyźni - feminiści - którzy uważają, że obecna sytuacja kobiet powinna ulec zmianie. Tutaj wpada wszystko: aspekty prawne, społeczne i wszelkie inne. Głupi żart na imieninach wujka może wywołać protest, że wstyd myśleć w tak stereotypowy sposób o kobietach. Dla mnie takie zachowanie już zahacza o feminizm. Ale żeby naprawdę zasłużyć sobie na miano feministy, trzeba mieć świadomość, że polepszenie sytuacji kobiet wymaga czegoś więcej niż postawienie się na imieninach wujka. Trzeba mieć pomysł, potem plan, wreszcie przysłowiowe jaja, żeby go realizować. Oczywiście, również w domu i w pracy, ale też na szerszą skalę.

A tam, gdzie jest feminizm, tam powinna być też walka o prawa mężczyzn czyli maskulinizm. Dzisiejsza sytuacja płci to broń, która kaleczy obie strony: tam gdzie kobiety odsuwa się od pracy i zamyka w kuchni, tam mężczyzn odsuwa się od domu i zamyka w pracy. Sugerując zmiany, jak np. w kwestiach wielu emerytalnego, trzeba bardzo ostrożnie rozpatrywać prawa obu stron w konflikcie, żeby nie przesadzić w żadną stronę. I osoby, które faworyzują kobiety, w ogóle nie powinny się do takiej walki zabierać.

Więc feminizm powinien być walką o polepszenie sytuacji obu płci, nie jedynie kobiet oraz walką o równouprawnienie, nie uprawnienie kobiet, a może nawet bardziej walką o "sprawiedliwe uprawnienie", bo nie zawsze równo znaczy dobrze (i nie mówię wcale o parytetach). Ale żeby było jasne: chodzi właśnie o to, żeby było wreszcie dobrze, nie o pogłębienie różnic. Dla niektórych feminizmem jest podniesienie statusu kobiety przez porównywanie jej do Matki Boskiej. W każdym razie... to nie o takie pojęcie chodzi. Chodzi o polepszenie sytuacji kobiet oraz mężczyzn, na tyle na ile to możliwe w obecnych warunkach.

ZABAWA W OKREŚLENIA

Tylko czy sama nazwa feminizm, tak etymologicznie, trochę nie upraszcza tego, czym dzisiejszy feminizm się zajmuje, czyli walką ze światem krzywdzącym i dla kobiet i dla mężczyzn? Feministka to popularne słowo, to jest jego duży plus, ale męski odpowiednik już brzmi trochę śmiesznie. No i jak już pisałam, słowo nie cieszy się najlepszą renomą. Dziś lepiej wygląda osoba przyznająca się otwarcie do nietolerancji niż do feminizmu, ale to taki szkopuł. Maskulinista, maskulinistka? Jestem feministką i maskulinistką? Dziwaczne. Może coś na kształt ekualista (gender equality) albo egalistarsta? To moje propozycje, bo jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś tytułował się takim mianem, np. w krótkiej notce na swój temat. Jeśli ktoś ma lepsze, bardzo proszę je wygłosić.

Więc póki co, określam się, o zgrozo, jako feministkę, chociaż jestem ładna, preferuję mężczyzn i nie zdecydowałabym się nigdy (nigdy nie mów nigdy?) na aborcję. Określam się jako feministka bo po prostu spełniam definicję, tą prawdziwą. Sama przeżyłam szok jak uświadomiłam sobie, że jestem feministką - łatwiej powiedzieć, że "jest się za równouprawnieniem" niż wsadzić się do jednego worka z brzydką panią X, prawda? Dla osób, które to czytają, mam złą wiadomość: najprawdopodobniej też jesteście feministkami i feministami, jeśli przebrnęliście przez ten artykuł bez zaplucia się na śmierć ze złości.

Ja, Iskierka, jestem [nowe określenie, którego jeszcze nie ma], czyli osobą, która walczy o prawa obu stron, jeśli nie równe, to sprawiedliwe. Nie widzę tutaj powodu do wstydu, tak jak katolik ma prawo powiedzieć "jestem katolikiem" bez podejrzeń o to, że jest ks. Rydzykiem. Jeśli ktoś ma powody do wstydu, to powielacze (bo bynajmniej nie autorzy) tekstów w stylu: "feminizm kończy się tam gdzie...", "feministki do ...", "feministki to kobiety, które są: zakompleksione, ...". To tacy ludzie powinni płonąć ze wstydu. A my powinniśmy im mówić: gadasz jak potłuczony antyfeminista, chyba żona ci dawno nie dała.

sobota, 7 stycznia 2012

Być świętym czy być człowiekiem, czyli o idealiźmie Kościoła Katolickiego

DWIE DROGI ROZWOJU CZŁOWIEKA

Albert Camus napisał kiedyś coś bardzo pięknego i inspirującego:

- Krótko mówiąc - powiedział Tarrou z prostotą - chciałbym wiedzieć, jak stać się świętym; tylko to mnie interesuje.
- Ale pan nie wierzy w Boga.
- Właśnie, Znam dziś tylko jedno konkretne zagadnienie: czy można być świętym bez Boga.

(...)

- Możliwe - odparł doktor - ale widzi pan, czuję się bardziej solidarny ze zwyciężonymi niż ze świętymi. Sądzę że nie mam upodobania do bohaterstwa i świętości. Obchodzi mnie, żeby być człowiekiem.
- Tak, szukamy tego samego, ale ja jestem mniej ambitny.
Rieux pomyślał, że Tarrou żartuje, i spojrzał na niego. Ale w niewyraźnym świetle idącym z nieba ujrzał smutną i poważną twarz.

Osobom, które nie miały szczęścia czytać Dżumy, wspomnę na marginesie, że obaj panowie są bardzo dobrymi, godnymi naśladowania ludźmi, reprezentującymi wielokrotnie bohaterską postawę. Więc najwyraźniej według Camusa nie ma lepszej i gorszej odpowiedzi na pytanie o to, czy starać się być świętym czy człowiekiem. Są tylko dwie różne odpowiedzi, które posyłają w dwie drogi duchowego rozwoju - drogi bardzo do siebie podobne pod wieloma względami, a jednak często biegnące w zupełnie innych kierunkach. I właśnie ta rozbieżność dwóch dobrych dróg niesamowicie komplikuje relacje współczesnych ludzi z Kościołem Katolickim.

DROGA ŚWIĘTOŚCI

Mówimy oczywiście o świętości w sposób, w jaki rozumieją ją ludzie (w tym katolicy), którzy świadomie lub nieświadomie dążą do świętości, więc trzeba na wstępie wymazać wszystkie groteskowe wizje nie myjących się zakonnic i męczenników. Świętość w dzisiejszym rozumieniu nie oznacza dobrowolnego szukania cierpienia ani obsesyjnego unikania świata.

Dzisiejszy święty to człowiek, który dąży do duchowej i moralnej perfekcji. Jeśli ma wskazówki moralne, jak idealnie powinno wyglądać jego zachowanie i postawa w rozmaitych życiowych sytuacjach, stara się dążyć do tego jedynego, uniwersalnego wzoru. Osobiste szczęście i radość z przeżywania chwili schodzą na dalszy plan w hierarchii wartości. W sensie chrześcijańskim, święty dąży do zbawienia, a więc najbardziej dba o życie wieczne, nie doczesne. Święty stawia na idealizm w relacjach z ludźmi. Stara się unikać materialistycznego myślenia. Oczywiście, stan idealny jest bardzo trudny do osiągnięcia, więc wypadki po drodze są rzeczą naturalną. Jeśli święty popełni błąd, odczuwa poczucie porażki i poczucie winy, ale stara się iść dalej. Jest otwarty na autorytety moralne, bo jeśli istnieje jeden idealny model dla wszystkich ludzi, niekoniecznie on sam jest go w stanie wymyślić.

DROGA CZŁOWIECZEŃSTWA

Drugi model doskonałości to osiągnięcie pełni człowieczeństwa. Tutaj również przychodzą na myśl błędne skojarzenia, o pustym hipisowskim hedoniźmie "nic co ludzkie nie jest mi obce". Tymczasem osoba dążąca do prawdziwego człowieczeństwa wcale nie musi prowadzić szczególnie barwnego życia: dla niej nie liczy się ilość przeżytych ludzkich doświadczeń, ale ich jakość. Jej najwyższym celem jest szczęście, siebie, bliskich, wszystkich ludzi, całej planety, niepotrzebne skreślić. Szczęście dowolnie rozumiane i w dowolnej perspektywie, ale generalnie realnej i doczesnej. Jeśli taka osoba czuje się do czegoś zobowiązana, to do wykorzystania czasu i potencjału jaki otrzymała.

Prawdziwy człowiek potrafi wybaczyć wiele słabości, zarówno sobie jak i światu, który przecież nie musi być doskonały żeby być wartościowym. Dobre i złe doświadczenia są dla człowieka elementem nauki. W relacjach z ludźmi stawia na harmonię, na pozytywne i wartościowe relacje. Czasem nie ma szczególnych celów na swojej drodze rozwoju, po prostu pragnie iść przez życie przeżywając je najpełniej i najprawdziwiej jak można. Nie istnieje dla niego również idealny wzór zachowania, bo życie ludzkie nie jest dla niego problemem logicznym z jednym rozwiązaniem. Wystarczy znaleźć jedno z wielu rozwiązań, które będzie się sprawdzać wystarczająco dobrze.

CZŁOWIEK W KOŚCIELE

Tak jak mówiłam, obie drogi w zamierzeniu kształtują ludzi dobrych i szanowanych społecznie, pod tym względem nie ma w nich wielkiej różnicy. Natomiast Kościół ma raczej bardzo jasne preferencje: stawia świętość zdecydowanie wyżej w hierarchii od człowieczeństwa. Człowieczeństwo to wersja "easy", ale jeśli pragniesz być chrześcijaninem, musisz stawiać sobie wyższe wymagania. Zachęta do bycia świętym jest obecnie chyba główną misją Kościoła Katolickiego w Polsce i na świecie, realizowaną bardzo ambitnie i z dużym zaangażowaniem.

Jednocześnie, od drugiej strony, powoływanie człowieka do dobra i do rozwoju duchowego jest tym czego ludzie generalnie szukają w religii. Przychodzą do kościoła z pytaniami kotłującymi się w głowie: jak żyć, jak być lepszym, co zrobić z popełnionymi błędami, jak ułożyć sobie życie, jaki to wszystko ma sens. Kościół w odpowiedzi pokazuje jeden konkretny idealistyczny wzór, który w zamierzeniu ma oddziaływać korzystnie na życie wszystkich ludzi bez wyjątku. Tylko czy to prawda? I czy dzisiejszy świat potrafi zaakceptować taką odpowiedź?

Widzimy jak po dwóch wojnach światowych społeczeństwo zmieniło się z tłumu posłusznego prądom w radosne konfetti porozrzucane we wszystkich kierunkach. Jeśli człowiek zaprzestał poszukiwania ideału w jednym nurcie sztuki, architektury, muzyki, mody, a społeczeństwo rozszczepiło na niewiarygodną ilość sposobów życia i idących za nimi filozofii - dlaczego jeden idealny model moralności miałby być dla wszystkich adekwatny, wykonalny i najkorzystniejszy? Czy dzisiaj ktokolwiek jest zainteresowany jedyną prawdą?

GRZESZNOŚĆ NATURY LUDZKIEJ

Z takiej perspektywy spójrzmy na ludzi stojących w Kościele na niedzielnym kazaniu. Każdy z nich ma inne wzory społeczne postępowania. Jeśli nawet dwie osoby wychowały się w podobnym otoczeniu, prędzej czy później wkroczą w światy różnych wartości i rozwiązań - nie koniecznie złych, po prostu innych. I spędzają w Kościele mnóstwo czasu słuchając o tym, które z nich jest prawdziwe, a których należy się wstydzić.

Przykładowo, weźmy dojrzałą kobietę, żonę i matkę. Myślę, że większość z nas postrzega swoje matki jako kobiety idealne, jeśli nie - to nasze kochane babcie, czy ojców biorących cały ciężar na siebie. Człowiek, który od rana do wieczora poświęca się dla bliskich na zdrowy rozum nie ma sobie nic do zarzucenia, nawet jeśli wybrał czasem relatywnie odrobinę gorsze wyjście z jakiejś sytuacji, nie potrafiłabym rozpatrywać tego w kategoriach grzechu. Natomiast Kościół nie uznaje sytuacji, w której człowiek nie ma grzechu i osiągnął już wszystko. Twoim zadaniem jako katolik jest odnalezienie w sobie poczucia winy i dążenie jeszcze mocniej do ideału, nawet jeśli subiektywnie i obiektywnie prowadzisz całkiem dobre i szczęśliwe życie.

Dojrzała kobieta, która wiele lat temu poślubiła człowieka, z którym wciąż ją łączy miłość, powinna znaleźć sobie coś do zarzucenia. Jeśli zachowała czystość do ślubu, może zarzucać sobie na przykład, że uprawia seks ze swoim mężem w sposób "nie otwarty na dar życia", tzn. używa prezerwatyw, albo po prostu nasienie jej męża nie zawsze ląduje w tym otworze w jakim Bóg to sobie zaplanował [sic]. Jeśli była mu całe życie wierna, to może się spowiadać z tego, że 5 lat temu flirtowała z kimś na jednym przyjęciu. Jeśli urodziła dzieci, to powinna rodzić ich więcej, bo stosowanie antykoncepcji po urodzeniu trójki zatrzyma ją w drodze do świętości. Jeśli od rana do wieczora haruje najpierw w pracy, potem w domu, powinna znaleźć czas na rekolekcje i kółko różańcowe. Kościół nigdy nie powie: już dobrze, możesz odpocząć, nie masz sobie nic do zarzucenia, po prostu ciesz się swoim szczęściem. Nie powie tak nawet Matce Teresie.

REALNY ŚWIAT

Więc pytanie czy ktoś dzisiaj szuka tego typu rozwiązań wydaje się dość dokuczliwe. Jesteśmy, niestety, paskudnie spaczeni telewizją, w której Meg Ryan ma swoje wady, zakochuje się w człowieku, który ma jeszcze więcej wad niż ona, no i żyją długo i szczęśliwie, a przynajmniej całkiem fajnie. Przeciętny młody człowiek nie planuje swojego życia rodzinnego w perspektywie idealistycznej - nie chce spłodzić 10 dzieci, z których 5 wstąpi do klasztoru. Chce mieć dwójkę dla których będzie dobrym i mądrym rodzicem, albo chce mieć zero i przez to więcej czasu na czynienie czegoś dobrego dla świata w inny sposób. Nawet jeśli jest głęboko religijny, rzadko przyjmuje to powołanie, bo powołany człowiek nie może żyć szczęśliwie ze swoją rodziną i z uśmiechem pomagać całej parafii. Musi odrzucić wszystko, co teoretycznie mogłoby mu ofiarować świeckie życie i skoncentrować się na dążeniu do świętości.

Jak już padło na temat celibatu, samym paradoksem jest słowo czystość. Dlaczego czystość ma określać tylko ludzi zadających sobie trud (przynajmniej w domyśle, niektórym to przychodzi łatwo) życia w fizycznym niespełnieniu? Czy żona albo mąż są mniej czyści? Powiedzmy, że w rozumieniu Kościoła też są czyści, ale jakoś rzadko to słowo pada w tym kontekście. Natomiast większość młodych Katolików nie do końca ogarnia, co właściwie "brudnego" jest w miłości dwóch niezamężnych ludzi. Jasne, to nie jest stan doskonały, ale niedoskonałe dobro nie jest przecież tożsame ze złem. Piątka to bardzo dobra ocena, ale czwórka to też dobra ocena. I kiedy ktoś nie potrafi się cieszyć ani z 3, ani z 4, ani z 5=, najczęściej uznajemy, że ma jakiś problem.

Kościół na razie nie zamierza rezygnować ze swojej pozycji w wyborze między prawdziwym człowieczeństwem a perfekcjonizmem. Prawdopodobnie przedstawiciele Kościoła (i jego inni członkowie) myślący w ten sposób uważają, że rezygnacja z tej pozycji uczyniłaby Kościół Katolicki zupełnie inną instytucją, tożsamą tylko z nazwy. Może za słabo analizowałam zmiany, jakie miały miejsce w chrześcijaństwie i w katolicyźmie w ciągu wieków, ale wydaje mi się, że po prawdzie nie byłaby to największa rewolucja do tej pory. Może gdyby Kościół przestał koncentrować się na tym kim człowiek ma starać się zostać, a zaczął na tym kim powinien być, może wtedy znów byłby żywą, kwitnącą organizacją, dającą oparcie wiernym i odpowiedzi na ich potrzeby? Nie jest powiedziane, że taki scenariusz nie jest możliwy w bardziej lub mniej dalekiej przyszłości. Tymczasem zostajemy sami z naszą decyzją i z wyborem między "jak być świętym bez Boga" oraz "jak być świętym i nie zwariować".

piątek, 6 stycznia 2012

Podwórko zamiast Street Fightera?


Nie znoszę biadolenia na dzisiejsze dzieci. Po pierwsze, że każde następne pokolenie jest bardziej upośledzone umysłowo. Po drugie, że słuchają Justina Biebera zamiast ambitnej muzyki (w końcu my w ich wieku słuchaliśmy... no właściwie to Smerfnych Przebojów, Shazzy i Boysów, ale cicho sza). Po trzecie, że w zglobalizowanym świecie w ogóle nie mają dzieciństwa. No i ta kompletna degradacja wartości, którymi my żyliśmy jako dzieci.

Głównym problemem jest efekt różnicy pokoleń, zwany także "ach ta dzisiejsza młodzież" lub "za moich czasów..." - sposób myślenia, który zaczyna się objawiać nawet u 15-latków. Ale o tym będzie osobny wpis. Dzisiaj będzie bardziej o popkulturze. A dziecięca popkultura to już w ogóle interesująca sprawa. Mamy jasny pogląd na to, czym dzieci powinny się interesować, co jest dla nich ambitne, rozwijające, wartościowe. Chociaż sami (przynajmniej ja sama, nie wiem jak inni) wybieraliśmy sobie w dzieciństwie co chcemy oglądać. Ta bajka jest głupia. Ta maskotka jest brzydka. Dinozaur odżera komuś głowę? Fajne, zostaw! Czy kupić mi misia? Nie, dziękuję, ale ten pająk jest spoko. Popkultura dzieci różni się od popkultury dorosłych: pojęcia "fajne" i "rozwijające" kierują się własnymi zasadami, a wiodącymi fascynacjami są kupy, trupy, lasery i miecze, ulubione zwierzątko (czasami piesek, czasami wąż) wychodzenie na wysokie punkty i kolekcjonowanie dziwnych rzeczy. No i hodowla ślimaków.

W tym szczególnym świecie mamy gry komputerowe - intensywną, angażującą rozrywkę nawet dla najbardziej hałaśliwych dzieci. Z jakiegoś powodu, znajdującą się w hierarchii ludzi dorosłych (i wiedzących lepiej) daleko za książkami, a nawet telewizją. No i oczywiście podwórkiem. Dzisiejsze dzieci, które bardziej interesuje komputer niż bieganie po podwórku z osiedlowymi dziećmi wzbudzają litość większości dorosłych ludzi, którzy, nie jestem pewna, albo nie mają żadnych wspomnień z dzieciństwa albo uważają, że ich pasja jest fajniejsza niż pasje innych ludzi (znów efekt różnicy pokoleń). Mam dużo szczęścia, że mnie udało się zachować wspomnienia, również tego co czułam i myślałam. Może to będzie interesujące dla ludzi, którym Bóg poskąpił tego daru.

HISTORIA DZIECIŃSTWA ISKIERKI, CZYLI O DZIECKU ELEKTRONIKI

Urodziłam się w 1988 roku. Byłam na waszym Królu Lwie (i nie płakałam, ale kochałam film), byłam na Pocahontas. W zerówce zbierałam karteczki, mam je jeszcze w piwnicy. Bawiłam się klockami lego, dnie i noce, lalkami pseudo-Barbie (tych dzieciopodobnych nie znosiłam), guzikami, przeźroczystymi kulkami. Grałam w gry planszowe, karty, domino etc. Oglądałam Yattamana, Kucyki i Czarodziejkę z Księżyca. Nie pamiętam, żebym kiedyś nie umiała pływać albo bała się wody, całe wakacje spędzałam taplając się w dowolnym akwenie. Byłam normalnym, zdrowym dzieckiem. I jednocześnie byłam dzieckiem elektroniki.

Komputer był moim przyjacielem chyba od 4 roku życia. Robiłam z nim wszystko: grałam w gry edukacyjne, zręcznościowe i mordobijatyki, fantasy, przygodowe i rpg. W wieku 10 lat, odkąd miałam internet, używałam go nieustannie do oglądania prac plastycznych na Elfwoodzie i tym podobnych stronach. Tworzyłam fajną grafikę komputerową jeszcze w podstawówce, i to bynajmniej nie w Paincie. Pisałam na komputerze opowiadania i wiersze, też w podstawówce, zresztą dużo lepiej (i szybciej) szło mi pisanie na komputerze niż na kartce. Tworzyłam swoje strony internetowe, czego w szkole uczyli dopiero 5 lat później. Aż do klasy maturalnej, kiedy nagle zaczęłam czytać kilkanaście książek miesięcznie, nie miałam żadnych problemów ze wzrokiem. Komputer nie pozbawił mnie też dzieciństwa ani nie upośledził w żaden sposób.

Za to dał mi wspaniałe wspomnienia. Jasne, spędzałam trochę czasu na podwórku, głównie z rodziną, ale nienawidziłam się bawić z okolicznymi dziećmi. Sama rywalizacja, krzyki i przemoc, no i ta subtelna kobieca wrogość, kto przeżył, ten wie o czym mówię (raz jedna groziła mi scyzorykiem). Lubiłam być na polu, ale jeśli miałam tam jakieś konkretne zajęcie, nie było tak, jak wydaje się dorosłym ludziom, że każde dziecko pozostawione same sobie na polu powinno mieć wspaniałą frajdę (a jeśli nie ma, to najwyraźniej jest z nim coś nie tak). Pamiętam, że całe wakacje ktoś nas wyganiał na pole. Więc szłam na "świeże powietrze", tj. na trawnik przy jednej z głównych ulic Krakowa, brałam kartkę i pisałam dalej na brudno swoje opowiadanie. Jesienią było jeszcze gorzej, w spacerach nie było nic atrakcyjnego, ale rodzina i tak uważała, że to szalenie potrzebna sprawa. Cóż, pewnie jest. Ale co w tym złego, że są dzieci - normalne, zdrowe dzieci - które kochają się rozwijać intelektualnie, a nie przepadają za sportem i zwyczajnie nudzą się na podwórku? Powinny się tego wstydzić? Czy właśnie mieć troszkę czasu na pielęgnowanie tego, co naprawdę je fascynuje i pociąga i w czym będą później dobre?

Pamiętam liczne gry, które rozwijały mnie bardziej niż bajki w tv i książki razem wzięte. Co z tego, skoro znawcy powiedzą, że "gry nie rozwijają wyobraźni tak jak książki" - jakby akurat uprawiany przez większość ludzi speedreading, z pomijaniem opisów miejsc, koncentracją na samych dialogach i czytaniem 600-stronowej książki w jeden dzień faktycznie w jakiś sposób ubogacał wyobraźnię... Jak już czytałam, to naprawdę wczytywałam się w książkę i wyobrażałam sobie szczegółowo miejsca i postacie. Ale w taki sam sposób rozwijały mnie książki z barwnymi obrazkami, kolorowe bajki i kolorowe gry komputerowe, które przedstawiały tak piękne obrazy, że zmuszały mnie do budowania marzeń na ich temat całymi godzinami. To jest dla mnie rozwój wyobraźni. Napiszę inny tekst o tym, co dała mi poszczególnie każda gra, ale na pewno każdy jest w stanie przypomnieć sobie jakąś grę komputerową, która go zmieniła i niewiarygodnie ubogaciła jego życie i dzieciństwo. Więc skąd ta pogarda?

CO ROBIĆ Z TYMI DZIEĆMI

Nie uważam się za autorytet wychowawczy. Prezentuję za to autorytet osoby, która wyrosła na umiarkowanie zdrowego społecznie człowieka i pamięta, jak zbędne były niektóre działania rodziców. Nie apeluję o to, żeby rodzice zostawiali swoje dzieci przed komputerem i nie ingerowali w żaden sposób w ich rozwój. Nie kłócę się z tym, że dzieci, podobnie jak ludzie na każdym etapie rozwoju, potrzebują świeżego powietrza, ruchu, rozwoju fizycznego. Apeluję tylko o zerwanie z hipokryzją, do tych osób, które tak strasznie idealizują własne dzieciństwo i ówczesne formy zabawy i o więcej wiary w dzisiejsze dzieci.

Każdemu dziecku należy się pewien kredyt zaufania. Jeśli dzieciak woli czytać Asterixa od książki, którą kochaliśmy dawno temu - jego prywatny wybór. Jeśli jego procentowy tort codziennych rozrywek przedstawia się inaczej niż nasz albo ten, który dla niego planowaliśmy, też nie musi to być żadnym groźnym zjawiskiem. Już na etapie raczkowania dzieci okazują się być bardzo indywidualnymi istotami. Dlaczego tłumić w nich indywidualizm? Jego dziecko zostanie w przyszłości artystą, drugie programistą, trzecie instruktorem tańca, czwarte historykiem. Jeśli na etapie podstawówki już ma jakąś świadomość tego, co go interesuje, trzeba mu się pozwolić rozwijać w tym kierunku, nawet jeśli nam taka rozrywka wydaje się tępa i niezrozumiała. Więc jeśli dziecko odnajduje swoją pasję przez komputer, a my nie do końca to rozumiemy - jasne, trzeba to pogodzić ze spacerem i czymś jeszcze, ale nie tępić samej pasji, tylko kupować na gwiazdkę fajne gry i mądre programy, pokazywać nowe interesujące zastosowania tej okropnej maszyny, uczyć się od dziecka, słuchać co ma do powiedzenia, nawet jeśli nie rozumiemy co drugiego słowa. Nie ma najmniejszego powodu, żeby walczyć z globalizacją naszym drewnianym mieczykiem, jeśli ta globalizacja może bardziej pomóc niż zaszkodzić.

Czytałam kiedyś wypowiedź: "Ja na pewno nie kupię mojemu dziecku komputera przed liceum". Rodzicom, którzy myślą w ten sposób, radzę żeby pomyśleli o poczuciu odrzucenia, które dziecko będzie czuło w szkole, o trudnościach z informatyką, z nauką posługiwania się narzędziem wymaganym w absolutnie każdym zawodzie, o utracie sporej części potencjału dzieciństwa i zahamowaniu bardzo wielu dróg życiowego rozwoju. O innych twórczych zajęciach, które mogą wejść na miejsce czasu spędzanego przed komputerem, jeśli będziemy tak upierdliwie wypędzać dzieci na to podwórko bez pomysłu, czym mają się tam zająć, np.: plucie na ludzi znad przejścia podziemnego, rzucanie w gołębie, bicie i przeklinanie z innymi "bezpańskimi" dziećmi. I o tym, czy to komputer jest zagrożeniem dla dzieciństwa, a nie nasza olewczość lub właśnie nadopiekuńczość.



* Tytuł nawiązuje do reklamowanego ostatnio na bilbordach hasła organizacji Siemacha, "Podwórko zamiast ulicy". Cóż, w odróżnieniu do większości rodziców, Siemacha wie, że lepiej dać dziecku kredki do ręki niż wyrzucać na ulicę :)

środa, 4 stycznia 2012

Normalność a szczęście



Pewnego dnia na wykładzie z socjologii kultury (jednym z dwóch na których byłam), dowiedziałam się, że dzisiejsze społeczeństwo się zmienia. Zmieniają się oczekiwania młodych ludzi w stosunku do ich rodziców i są w stanie wybrać inny model, taki, który właśnie im umożliwi samospełnienie. Nie są obarczeni takimi nakazami społecznymi jak ich rodzice czy dziadkowie, więc mogą wykreować własny styl życia. Świadomie wybierają singielstwo, samotne rodzicielstwo, życie w związkach partnerskich, alternatywne modele rodziny.

Oczywiście, nie ma w tym żadnej nowości. Dopóki nie zdasz sobie sprawy, że ty też jesteś człowiekiem, który ma możliwość wybrać inny model życia, może niezgodny z jego wychowaniem, opinią otoczenia, ale taki, który uszczęśliwi właśnie ciebie w bardzo indywidualny sposób.

Uświadomiłam sobie, że całe życie niosłam za sobą jakieś przekonania o tym, jak powinna (a raczej musi) wyglądać moja przyszłość. Oczywiście, nigdy nie krytykowałam innych ludzi za to, że dokonali innych wyborów niż mój idealny schemat. Rozwody, staropanieństwo? Ślub cywilny, odejście od kościoła? Oczywiście, to wszystko jest normalne. Ale po prostu nie dla mnie. Stresująca, ryzykowna praca wymagająca poświęcenia? Życie spędzone w podróży, bez żadnych zobowiązań? Przecież nie dałabym sobie rady!

LISTA "BO TAK TRZEBA"

Tamtego dnia wróciłam do domu, usiadłam nad kartką i spisałam listę moich celów życiowych i dążeń. To, co było w tej liście wyjątkowe, to że żadnej spisanej pozycji nie byłam tak naprawdę pewna. Chociaż serce podpowiadało mi, że coś jest dla mnie pociągające, automatycznie rozum wkraczał z ripostą "to przecież nie dla mnie". Albo czułam, że jakiś schemat jest dla mnie niezwykle trudny do realizacji, o ile nie odpychający, ale to i tak moja jedyna droga do szczęścia, bo przecież inaczej byłabym skazana na nieszczęście z wyszukanych powodów wpojonych mi na drodze wychowania.

Wypisuję kilka pozycji z listy, całej nie ma sensu omawiać.

  • Małżeństwo. Co prawda oznacza rezygnację z siebie i zamianę w kurę domową, prokreację i rezygnację z pasji, ale przecież samotne kobiety są nieszczęśliwe, i w wieku, w którym uświadamiają sobie, że są nieszczęśliwe ze swoją samotnością, nikt ich już nie chce. Jak ślub, to koniecznie w wieku 25-30, tak jak moi rodzice.
  • Dzieci. Nie, nie wymiotuję na widok dzieci. Ale szczerze nie wiem, co może być fajnego w byciu matką. Nie czuję blusa. Nie wiem czy kiedykolwiek poczuję. Ale przecież zegar biologiczny tyka! Co jeśli w wieku 40 lat zrozumiem, że muszę mieć własne dzieci, a tu nie ma jak? Dlatego lepiej zrobić sobie dzieci wcześniej, nawet jeśli nijak nie czuje się takiego pragnienia - na zapas. Pierwsze dziecko trzeba mieć koniecznie przed 30-stką, bo stare mamy są mniejszą frajdą dla dzieci i to wystarczający powód, żeby odłożyć aspiracje życiowe na wiele lat. Najlepiej dwójka, chłopczyk i dziewczynka. Bo posiadanie jednego dziecka to egoizm. A wielodzietna rodzina to wielkie nieszczęście.
  • Ślub kościelny. Nienawidziłam wszystkiego co związane z ceremoniami kościelnymi oraz ze ślubem. Sukienki ślubne zawsze wydawały mi się zbyt lukierkowe i jednocześnie strasznie bezbarwne, nie wyrażające nic na temat panny młodej. Nie cierpię organów, dostaje mdłości jak je słyszę. Mimo to całe życie nie wyobrażałam sobie innego ślubu niż kościelny, bo ślub cywilny... no... na pewno by mnie nie uszczęśliwił, prawda?
  • Praca z cierpieniem. Nie mogę pracować jako lekarz, psychiatra, pielęgniarka czy rehabilitantka. Wprawdzie idea pomagania ludziom jest niezwykle piękna i mogłabym to robić, ale to przecież potworne wyzwanie psychiczne, z którym na pewno nie dałabym sobie rady. Tak uważam, mimo że nie spędziłam nawet godziny w towarzystwie ciężko chorej osoby, nie angażowałam się w wolontariat. Po co sprawdzać, czy przypadkiem to nie jest moim powołaniem i czy czasem nie znalazłabym do tego siły? Lepiej z góry założyć, że to nie dla mnie.
  • Mieszkanie w Polsce. Bo przecież nigdzie indziej nie byłabym szczęśliwa. No i oczywiście, życie z Polakiem, bo życie z obcokrajowcem nie jest najprostszą drogą do szczęścia, co znaczy, że na wstępie muszę ją odrzucić.

To kilka pozycji z listy, którą można robić w nieskończoność, ale nie było sensu, kiedy już zrozumiałam mechanizm. Jest tyle dróg życiowych, które zbyt wcześnie odrzuciłam, zupełnie ich nie rozważając i tyle dróg, które uznałam za jedyne właściwe, pomimo instynktownego odrzucenia na samo hasło. Prawdopodobnie do końca życia nie odkryję wszystkich "założonych prawd" na temat mojego życia, łącznie z błahostkami, jak "buty na dużym obcasie można nosić tylko na specjalne okazje". Mam całe życie, żeby z nimi walczyć.

SEKRETNY CHIP

To właściwie bardzo przykre, że każda dziewczynka i każdy chłopczyk wchodzą w dorosłość z takim ukrytym chipem, który kontroluje ich życie. Oczywiście, znajomość norm kulturowych i ich akceptacja generalnie pomaga w życiu. Ale czasami głęboko nas unieszczęśliwia - i nawet nie jesteśmy tego świadomi. Poszedłeś na kierunek ścisły, bo chłopcy tak powinni? A może dlatego, że założyłeś, że nie masz humanistycznych zdolności i zainteresowań, chociaż możesz czytać godzinami i wcale nienajgorzej piszesz? Nieraz poświęcamy naszym wyborom życiowym potwornie dużo czasu, a nigdy tak naprawdę gruntownie ich nie rozważamy, tylko umiejętnie ślizgamy się po wyrobionych już przekonaniach.

Jednym z najczęstszym przekonań jest to, że normalność daje szczęście. Oczywiście, "normalny" nie jest żadnym komplementem. Ale podświadomie szukamy właśnie normalności, czegoś, co potwierdzi model, który już znamy. Jeśli to dobry model, dający nam nadzieję na przyszłość, wszystko fajnie. Gorzej, jeśli ten model zupełnie nas nie pociąga, albo jakiś inny wydaje nam się dużo bardziej atrakcyjny, ale i tak brniemy do przodu no bo... bo przecież... inaczej na pewno nie bylibyśmy szczęśliwi, spełnieni, nie poradzilibyśmy sobie z wyzwaniem albo czulibyśmy się potwornie rozdarci.

Tymczasem człowiek jest w stanie znieść naprawdę wiele zmian. Spodziewamy się, że będziemy się czuli kuriozalnie głupio w tej nowej sytuacji, że grom spadnie z nieba, kiedy dokonamy zakazanego w naszym mniemaniu czynu. Ale ludzie bardzo łatwo się przyzwyczajają, i do pozytywnych i do negatywnych zmian. Nowa rzeczywistość staje się normą. W końcu przyzwyczaja się też otoczenie, zwłaszcza najbliżsi, jeśli łączy ich z tobą prawdziwa więź.

Nie ma ścieżki którą nie mógłbyś pójść. Jeśli jesteś relatywnie młody (przed 60-tką), w pełni sprawny, nie masz jeszcze zobowiązań wobec partnera czy dzieci - możesz spróbować absolutnie wszystkiego. Chcesz być Beatą Pawlikowską albo Cejrowskim? A kto ci broni na miłość boską? I kto powiedział, że trudne warunki podróży to coś, czego nie przeskoczysz, jeśli w życiu nie próbowałeś niczego podobnego? Możesz zamieszkasz w Argentynie i wyjść za Argentyńczyka. I spłodzić mu 8 dzieci. Albo żadnego. Przejść na buddyzm, zostać kucharzem, zrobić prawo jazdy na motor. Jeśli nie przemyślałeś sobie uczciwie, bez uprzedzeń, czy coś jest dla ciebie czy nie - zacznij już teraz. Zrób swoją listę. Jestem bardzo ciekawa, co się na niej znajdzie :)