Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego, że wierzy w nie więcej osób.

piątek, 20 kwietnia 2012

O mężczyznach pomagających


ZŁOTY WIEK PARTNERSTWA

Żyjemy w liberalnych czasach. O ile pokolenie naszych babć żyło w całkowitym patriatchacie, a pokolenie naszych mam w częściowym, dzisiaj trudno mówić o czymś takim, jak konieczność wychodzenia za mąż przez kobietę ekonomicznie czy społecznie uwarunkowana. Mężczyźni i kobiety w naszej kulturze i czasach są generalnie postrzegani jako jednostki, które mogą (i byłoby miło), ale nie muszą związywać się na stałe i zakładać rodzin. W tej sytuacji, kobiety mają prawo oczekiwać od partnerów absolutnie wszystkiego, a jeśli owi partnerzy nie spełnią oczekiwań i okażą się wyzyskiwaczami - cóż, wtedy można je pocieszyć starym dobrym "sama chciałaś, nikt cię przecież nie zmuszał" lub, jeszcze lepiej, "widziała co brała".

Kobiety mają wybór - jest w końcu tylu mężczyzn o dobrych sercach i intencjach, że jeśli wybiorą akurat gbura, który zrzuca wszystkie obowiązki na ich głowę, no to same są sobie winne. Nikt nie każe kobiecie być naraz idealną gospodynią i szefową, nie musi wyrabiać dziennej normy za dwóch. Jeśli się na to nie zgadza, wystarczy tylko powiedzieć nie. Każdy kochający pan posłucha.

Oczywiście, niektórzy wciąż przychodzą do domu i oczekują podania im obiadu, a jeśli takiego nie ma, są mrukliwi cały dzień, że żona się nie spisała. Ale wielu mężczyzn uczy się być nowoczesnymi. Jeśli rozejrzeć się po otoczeniu, jest przecież wielu dobrych mężów i ojców. Mój ojciec zawoził mnie na gimnastykę raz w tygodniu, przez pare lat. Niektórzy panowie są na tyle postępowi, że czasem coś ugotują, umieją wyprać sobie sami skarpetki i wyprasować sobie koszulę, jeśli zajdzie taka potrzeba, poniosą żonie siaty z zakupami i ogólnie sielanka. Pokolenie naszych matek ma łzy radości w oczach, jeśli trafi na takiego męża. Nasze pokolenie wie, że tacy istnieją, i wciąż ma jakieś fochy.

MĘŻCZYŹNI POMAGAJĄCY

Problem polega na tym, że niesienie pomocy kobiecie to nie to samo co partnerska postawa. Mężczyzna niosący pomoc żonie to ktoś, kto robi coś, ponieważ się go o to poprosi, bo ma taki kaprys, bo chce wnieść swój mały udział w domowe obowiązki. Tylko dlaczego zakładamy, że to kobieta jest kapłanką i zarządcą domowych obowiązków? Zwolennicy ewolucjonizmu na pewno znajdą ładne argumenty jak to, że tysiąclecia czekania na myśliwych w domu i fakt posiadania cipki warunkują mnie lepiej do ogarniania tysiąca spraw. Cóż, ten kto mnie zna, wie, że jestem uwarunkowana naturalnie do wielu czynności, ale utrzymywanie porządku i sumienne wykonywanie codziennych obowiązków do nich po prostu nie należą.

Natomiast w wielu rodzinach jakoś tak wychodzi, że to kobieta nadzoruje obowiązki domowe. Dlaczego? Bo kobieta lepiej zrobi, mężczyzna spartaczy. Dlaczego? Bo kobiecie wypada być dobrą w domu, musi udowodnić przed mamą i teściową, że wyrosła na ludzi i da sobie radę jako gospodyni - bo przecież kobieta, której nie przeszkadza bałagan to nie kobieta. Dlaczego? Bo tak się po prostu, do diaska, przyjęło. Dodajmy do tego jeszcze nierówne wychowywanie dzieci: dziewczynka musi być grzeczna, dziewczynka ma mieć porządek, dziewczynki bawią się w dom i uczą się szyć.

A więc czysty kaprys naszej kultury. Nie można też powiedzieć, że dom albo dzieci są domeną kobiety z powodów interesownych: zamiłowania do dekorowania domu czy zamiłowania do dzieciaczków. Wiele kobiet takich zamiłowań naturalnie nie ma, a wciąż muszą zostawać Hestiami. I nie mają w tym żadnego większego interesu, bo i dom, i dzieci w takim samym stopniu należą do dwójki osób w tym wozie.

Opowiedzmy teraz o pomagających żonach. Tomkowi udało się znaleźć Anię, pomagającą żonę, choć mógł trafić na gburowatą, której nawet nie chciałoby się wynieść śmieci. Wszyscy znajomi podziwiają Anię, która nie dość, że sama pierze sobie bieliznę, to jeszcze czasem, jak ją mąż poprosi, ugotuje dla rodziny obiad. Kiedy Tomek wraca z pracy biurowej i przez resztę dnia oddaje się czynnościom domowym, Ania w tym czasie odpoczywa (po tej samej pracy, w której jest szefem Tomka). Jutro ich starsze dziecko skończy 10 lat. Tomek właśnie wraca z galerii po dwugodzinnych poszukiwaniach idealnego prezentu, zrobi jeszcze tort i przed zaśnięciem wymyśli, jak zaplanować dziecom dzień. Ania nie ma głowy ani do dat, ani do prezentów, ale jutro też będzie się bawić z dziećmi.

Co myślicie o Ani? Jest egoistką, wyrodną babą? Ja na przykład, po pierwszych dwóch zdaniach wyobraziłabym sobie kobietę z głębokim upośledzeniem umysłowym, która nie powinna przebywać w pobliżu noży, ale jeśli da się jej instrukcję do prostych czynności i delikatnie się ją nadzoruje, to sobie poradzi, lepiej lub gorzej.

Co pomyślelibyśmy, gdyby zamienić słowa Ania i Tomek? Jakim partnerem byłby taki mężczyzna? No cóż, odpowiedź jest prosta: aniołem.

SPECJALISTKA DO SPRAW ZARZĄDZANIA

Nawet jeśli założyć, że istnieja jakaś Hestia o niesamowitych zdolnościach delegacji obowiązków, która potrafi podzielić pracę po równo, to wciąż zarządzanie jest na jej głowie. I szczerze, kompletnie nie wyobrażam sobie siebie w takiej roli: kobiety, która wykonuje połowę obowiązków, ale drugą połowę rozplanowuje dla partnera, prosi go o to i dogląda, czy wykonał te obowiązki dobrze. To obciążające. Lata praktyki w organizacji życia nauczyły mnie jakoś ogarniać moje własne sprawy i nie przegapiać wizyt do dentysty. Co z kobietami, które muszą pamiętać nie tylko o swoim dentyście, ale jeszcze o ortodoncie młodszego dziecka, ginekologu starszego i ortopedzie męża? I przypominać tym wszystkim osobom o datach - bo przecież taki mąż w szale pracy może zapomnieć. Powierzać czasem komuś listę zakupów, tłumacząc dokładnie, jak powinien wyglądać boczek, żeby był jadalny i o co chodzi z procentami na mleku. Partnerstwo? Dla mnie partnerstwem byłby dialog:

On: Kochanie, lodówka opustoszała, jadę do Tesco. Co robimy jutro na obiad?
Ona: Nie wiem, może coś z kurczakiem?
On: Dobra, coś wybiorę. Kupić ci coś jeszcze?
Ona: Może płatki.
On: Ok. I chyba majonez nam się kończy.

Pomyślmy, że w następnym tygodniu to ona pojedzie po wspólne zakupy i zaplanuje wspólny obiad, albo w czasie, kiedy mąż jest w Tesco, zauważy akurat, że odpadł mu guzik z kurtki i przyszyje zanim tamten wróci. Tak, to chyba może być partnerstwo. To nie pomaganie żonie, na tej samej zasadzie co ubieranie się samemu nie jest pomaganiem rodzicom, chociaż kiedyś to za nas robili. Mamy własne ciała i własne ubrania. Oczywiście, w kwestiach organizacji domu czy opieki nad rodziną, czynności nigdy nie będą idealnie po równo i jednocześnie w pełni zsynchronizowane, ale nie o to chodzi. Chodzi o poczucie, że mycie naczyń nie jest służbą, ani dla żony, ani dla męża. Mycie naczyń jest jedynie ogromnym ułatwieniem, jeśli następny posiłek chcemy zjeść z czystego talerza.



Adnotacja: wiem, że istnieją mężczyźni, którzy są prawdziwie zaangażowani w życie rodzinne, sami biorą na siebie część obowiązków, biorą na siebie więcej obowiązków niż powinni, bo mają leniwe żony, lub biorą na siebie wszystkie obowiązki, bo są samotnymi rodzicami. Wiem, że są mężczyźni odpowiedzialni i gorliwi do opieki nad domem i znam takich. W tym tekście nie krytykuję populacji męskiej, a przyjęty stereotyp, że mężczyzna zaangażowany to taki, który nie zwleka zbyt długo z wyniesieniem śmieci, kiedy się go o to poprosi.