Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego, że wierzy w nie więcej osób.

piątek, 6 stycznia 2012

Podwórko zamiast Street Fightera?


Nie znoszę biadolenia na dzisiejsze dzieci. Po pierwsze, że każde następne pokolenie jest bardziej upośledzone umysłowo. Po drugie, że słuchają Justina Biebera zamiast ambitnej muzyki (w końcu my w ich wieku słuchaliśmy... no właściwie to Smerfnych Przebojów, Shazzy i Boysów, ale cicho sza). Po trzecie, że w zglobalizowanym świecie w ogóle nie mają dzieciństwa. No i ta kompletna degradacja wartości, którymi my żyliśmy jako dzieci.

Głównym problemem jest efekt różnicy pokoleń, zwany także "ach ta dzisiejsza młodzież" lub "za moich czasów..." - sposób myślenia, który zaczyna się objawiać nawet u 15-latków. Ale o tym będzie osobny wpis. Dzisiaj będzie bardziej o popkulturze. A dziecięca popkultura to już w ogóle interesująca sprawa. Mamy jasny pogląd na to, czym dzieci powinny się interesować, co jest dla nich ambitne, rozwijające, wartościowe. Chociaż sami (przynajmniej ja sama, nie wiem jak inni) wybieraliśmy sobie w dzieciństwie co chcemy oglądać. Ta bajka jest głupia. Ta maskotka jest brzydka. Dinozaur odżera komuś głowę? Fajne, zostaw! Czy kupić mi misia? Nie, dziękuję, ale ten pająk jest spoko. Popkultura dzieci różni się od popkultury dorosłych: pojęcia "fajne" i "rozwijające" kierują się własnymi zasadami, a wiodącymi fascynacjami są kupy, trupy, lasery i miecze, ulubione zwierzątko (czasami piesek, czasami wąż) wychodzenie na wysokie punkty i kolekcjonowanie dziwnych rzeczy. No i hodowla ślimaków.

W tym szczególnym świecie mamy gry komputerowe - intensywną, angażującą rozrywkę nawet dla najbardziej hałaśliwych dzieci. Z jakiegoś powodu, znajdującą się w hierarchii ludzi dorosłych (i wiedzących lepiej) daleko za książkami, a nawet telewizją. No i oczywiście podwórkiem. Dzisiejsze dzieci, które bardziej interesuje komputer niż bieganie po podwórku z osiedlowymi dziećmi wzbudzają litość większości dorosłych ludzi, którzy, nie jestem pewna, albo nie mają żadnych wspomnień z dzieciństwa albo uważają, że ich pasja jest fajniejsza niż pasje innych ludzi (znów efekt różnicy pokoleń). Mam dużo szczęścia, że mnie udało się zachować wspomnienia, również tego co czułam i myślałam. Może to będzie interesujące dla ludzi, którym Bóg poskąpił tego daru.

HISTORIA DZIECIŃSTWA ISKIERKI, CZYLI O DZIECKU ELEKTRONIKI

Urodziłam się w 1988 roku. Byłam na waszym Królu Lwie (i nie płakałam, ale kochałam film), byłam na Pocahontas. W zerówce zbierałam karteczki, mam je jeszcze w piwnicy. Bawiłam się klockami lego, dnie i noce, lalkami pseudo-Barbie (tych dzieciopodobnych nie znosiłam), guzikami, przeźroczystymi kulkami. Grałam w gry planszowe, karty, domino etc. Oglądałam Yattamana, Kucyki i Czarodziejkę z Księżyca. Nie pamiętam, żebym kiedyś nie umiała pływać albo bała się wody, całe wakacje spędzałam taplając się w dowolnym akwenie. Byłam normalnym, zdrowym dzieckiem. I jednocześnie byłam dzieckiem elektroniki.

Komputer był moim przyjacielem chyba od 4 roku życia. Robiłam z nim wszystko: grałam w gry edukacyjne, zręcznościowe i mordobijatyki, fantasy, przygodowe i rpg. W wieku 10 lat, odkąd miałam internet, używałam go nieustannie do oglądania prac plastycznych na Elfwoodzie i tym podobnych stronach. Tworzyłam fajną grafikę komputerową jeszcze w podstawówce, i to bynajmniej nie w Paincie. Pisałam na komputerze opowiadania i wiersze, też w podstawówce, zresztą dużo lepiej (i szybciej) szło mi pisanie na komputerze niż na kartce. Tworzyłam swoje strony internetowe, czego w szkole uczyli dopiero 5 lat później. Aż do klasy maturalnej, kiedy nagle zaczęłam czytać kilkanaście książek miesięcznie, nie miałam żadnych problemów ze wzrokiem. Komputer nie pozbawił mnie też dzieciństwa ani nie upośledził w żaden sposób.

Za to dał mi wspaniałe wspomnienia. Jasne, spędzałam trochę czasu na podwórku, głównie z rodziną, ale nienawidziłam się bawić z okolicznymi dziećmi. Sama rywalizacja, krzyki i przemoc, no i ta subtelna kobieca wrogość, kto przeżył, ten wie o czym mówię (raz jedna groziła mi scyzorykiem). Lubiłam być na polu, ale jeśli miałam tam jakieś konkretne zajęcie, nie było tak, jak wydaje się dorosłym ludziom, że każde dziecko pozostawione same sobie na polu powinno mieć wspaniałą frajdę (a jeśli nie ma, to najwyraźniej jest z nim coś nie tak). Pamiętam, że całe wakacje ktoś nas wyganiał na pole. Więc szłam na "świeże powietrze", tj. na trawnik przy jednej z głównych ulic Krakowa, brałam kartkę i pisałam dalej na brudno swoje opowiadanie. Jesienią było jeszcze gorzej, w spacerach nie było nic atrakcyjnego, ale rodzina i tak uważała, że to szalenie potrzebna sprawa. Cóż, pewnie jest. Ale co w tym złego, że są dzieci - normalne, zdrowe dzieci - które kochają się rozwijać intelektualnie, a nie przepadają za sportem i zwyczajnie nudzą się na podwórku? Powinny się tego wstydzić? Czy właśnie mieć troszkę czasu na pielęgnowanie tego, co naprawdę je fascynuje i pociąga i w czym będą później dobre?

Pamiętam liczne gry, które rozwijały mnie bardziej niż bajki w tv i książki razem wzięte. Co z tego, skoro znawcy powiedzą, że "gry nie rozwijają wyobraźni tak jak książki" - jakby akurat uprawiany przez większość ludzi speedreading, z pomijaniem opisów miejsc, koncentracją na samych dialogach i czytaniem 600-stronowej książki w jeden dzień faktycznie w jakiś sposób ubogacał wyobraźnię... Jak już czytałam, to naprawdę wczytywałam się w książkę i wyobrażałam sobie szczegółowo miejsca i postacie. Ale w taki sam sposób rozwijały mnie książki z barwnymi obrazkami, kolorowe bajki i kolorowe gry komputerowe, które przedstawiały tak piękne obrazy, że zmuszały mnie do budowania marzeń na ich temat całymi godzinami. To jest dla mnie rozwój wyobraźni. Napiszę inny tekst o tym, co dała mi poszczególnie każda gra, ale na pewno każdy jest w stanie przypomnieć sobie jakąś grę komputerową, która go zmieniła i niewiarygodnie ubogaciła jego życie i dzieciństwo. Więc skąd ta pogarda?

CO ROBIĆ Z TYMI DZIEĆMI

Nie uważam się za autorytet wychowawczy. Prezentuję za to autorytet osoby, która wyrosła na umiarkowanie zdrowego społecznie człowieka i pamięta, jak zbędne były niektóre działania rodziców. Nie apeluję o to, żeby rodzice zostawiali swoje dzieci przed komputerem i nie ingerowali w żaden sposób w ich rozwój. Nie kłócę się z tym, że dzieci, podobnie jak ludzie na każdym etapie rozwoju, potrzebują świeżego powietrza, ruchu, rozwoju fizycznego. Apeluję tylko o zerwanie z hipokryzją, do tych osób, które tak strasznie idealizują własne dzieciństwo i ówczesne formy zabawy i o więcej wiary w dzisiejsze dzieci.

Każdemu dziecku należy się pewien kredyt zaufania. Jeśli dzieciak woli czytać Asterixa od książki, którą kochaliśmy dawno temu - jego prywatny wybór. Jeśli jego procentowy tort codziennych rozrywek przedstawia się inaczej niż nasz albo ten, który dla niego planowaliśmy, też nie musi to być żadnym groźnym zjawiskiem. Już na etapie raczkowania dzieci okazują się być bardzo indywidualnymi istotami. Dlaczego tłumić w nich indywidualizm? Jego dziecko zostanie w przyszłości artystą, drugie programistą, trzecie instruktorem tańca, czwarte historykiem. Jeśli na etapie podstawówki już ma jakąś świadomość tego, co go interesuje, trzeba mu się pozwolić rozwijać w tym kierunku, nawet jeśli nam taka rozrywka wydaje się tępa i niezrozumiała. Więc jeśli dziecko odnajduje swoją pasję przez komputer, a my nie do końca to rozumiemy - jasne, trzeba to pogodzić ze spacerem i czymś jeszcze, ale nie tępić samej pasji, tylko kupować na gwiazdkę fajne gry i mądre programy, pokazywać nowe interesujące zastosowania tej okropnej maszyny, uczyć się od dziecka, słuchać co ma do powiedzenia, nawet jeśli nie rozumiemy co drugiego słowa. Nie ma najmniejszego powodu, żeby walczyć z globalizacją naszym drewnianym mieczykiem, jeśli ta globalizacja może bardziej pomóc niż zaszkodzić.

Czytałam kiedyś wypowiedź: "Ja na pewno nie kupię mojemu dziecku komputera przed liceum". Rodzicom, którzy myślą w ten sposób, radzę żeby pomyśleli o poczuciu odrzucenia, które dziecko będzie czuło w szkole, o trudnościach z informatyką, z nauką posługiwania się narzędziem wymaganym w absolutnie każdym zawodzie, o utracie sporej części potencjału dzieciństwa i zahamowaniu bardzo wielu dróg życiowego rozwoju. O innych twórczych zajęciach, które mogą wejść na miejsce czasu spędzanego przed komputerem, jeśli będziemy tak upierdliwie wypędzać dzieci na to podwórko bez pomysłu, czym mają się tam zająć, np.: plucie na ludzi znad przejścia podziemnego, rzucanie w gołębie, bicie i przeklinanie z innymi "bezpańskimi" dziećmi. I o tym, czy to komputer jest zagrożeniem dla dzieciństwa, a nie nasza olewczość lub właśnie nadopiekuńczość.



* Tytuł nawiązuje do reklamowanego ostatnio na bilbordach hasła organizacji Siemacha, "Podwórko zamiast ulicy". Cóż, w odróżnieniu do większości rodziców, Siemacha wie, że lepiej dać dziecku kredki do ręki niż wyrzucać na ulicę :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz